że jej mąż, zamiast trzasnąć w ucho Jana, który przy kolacji oblał go sosem, uderzył pięścią w udo — samego siebie.
— Dajże mi spokój!... — wybuchnął pan. — Od czasu, kiedy wyjeżdżasz do Karlsbadu, nazywałaś mnie ordynarnym; a dziś, kiedy wyeleganciałem, chcesz, żebym się znowu nie krępował... Przewracają ci się projekta w głowie jak w zacierowej kadzi...
— Zato z żoną nie robisz sobie subjekcji — westchnęła pani.
Mąż uniósł się na krześle, ale, spojrzawszy na Madzię, usiadł, aż podłoga skrzypnęła, i oparł głowę na rękach.
„Coto znaczy?... — pomyślała przerażona dama. — Ależ ta guwernantka naprawdę opanowała mego męża!...“
Pani Korkowiczowej zrobiło się tak źle, że wstała od stołu i wyszła do gabinetu. A gdy córki i nauczycielka wybiegły za nią, rzekła do Madzi lodowatym głosem:
— Niech się pani mną przynajmniej nie zajmuje... Nic mi nie jest...
Madzia cofnęła się, a pani Korkowiczowa zawołała z gniewem do córek:
— Idźcie sobie, idźcie... do waszej nauczycielki!...
— Co mamie jest?... Cóżeśmy winne?... — pytały z płaczem obie dziewczynki, widząc irytację matki.
Jak wszyscy ludzie gwałtowni, pani Korkowiczowa prędko ochłonęła i usiadłszy na swym fotelu, rzekła spokojniej:
— Linka, Stasia... patrzcie mi prosto w oczy!... Wy już nie kochacie mamy... wy chciałybyście mamę wpędzić do grobu...
Dziewczęta rozszlochały się.
— Co mama mówi?... A kogoż my kochamy?...
— Pannę Brzeską... Ona teraz wszystko znaczy w domu, ja nic...
— Pannę Brzeską kochamy jak przyjaciółkę, a mamę jak mamę... — odparła Linka.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.