Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

nie spostrzegł. Starsze panie zażądały, aby gospodyni przedstawiła im swoją guwernantkę, a młodsze panienki na wyścigi biegły witać się z Linką i Stasią i przy okazji zaznajomić się z Madzią.
Nawet młodzi fabrykanci ociężałym krokiem poczęli zbliżać się do nauczycielki, albo obserwować ją zdaleka.
— Pi! pi... — szepnął jeden. — Ależ to ładna dziewka...
— A zgrabna... Jak żywe srebro...
— Ponosiłaby...
— Jak kogo!... — mruknął młody dystylator, mający opinję siłacza. — Co mówisz, Bronek?...
— Eh! daj mi tam spokój... — odparł gniewnie młody Korkowicz.
— Psiakrew!... — westchnął czwarty.
— No, no, no... panowie młodzi... gębę na angielski zatrzask, bo to porządna dziewczyna — wtrącił półgłosem Korkowicz starszy.
— Cóż się tatko tak ujmuje?... — spytał gburowatym tonem pan Bronisław, z pod oka patrząc na twórcę swoich dni.
Korzystając z chwili, okrąglutki jak piłeczka pan Zgierski potoczył się do gospodyni domu i miłośnie patrząc na nią, rzekł słodkim głosem:
— Wspaniały raut, daję słowo!... A ledwie wyciągnąłem Kazia, który gwałtem zabierał mnie do hrabiego Sowizdrzalskiego...
— Jakto, miałby nie przyjść do nas?... — spytała zdumiona pani.
— No, tego nie mówię... owszem... Tylko nie dziw, że rozpieszczony bywalec rwie się do towarzystwa lekkoduchów... Ma być tam książę Gwizdalski, hrabia Rozdzieralski... brylantowa młodzież — objaśniał Zgierski.
— Ale na kolacji panowie zostaniecie u nas — rzekła nieco zirytowana gospodyni.
Zgierski podkręcił ufarbowanego wąsika i pobożnie wzniósł