Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

oczy do nieba. Gdy zaś pani Korkowiczowa odeszła, zbliżył się do Madzi i tkliwie uścisnąwszy jej rękę, rzekł głosem, w którym drgało uczucie.
— Przypominam się pani... Zgierski. Przyjaciel (tu westchnął) nieboszczki, a (ośmielę się uzurpować sobie ten honor) i — przyjaciel pani...
Madzia była tak wzruszona ogólnem zajęciem się nią, że chcąc choć na chwilę odpocząć, wskazała przy sobie krzesło Zgierskiemu.
Zaproszony usiadł i pochyliwszy piękną łysinę, na której malowała się pogoda duszy, zaczął mówić miłym półgłosem:
— Cieszę się, że panią spotykam w tym domu... Od pół roku życzyłem państwu Korkowiczom towarzystwa pani i z przyjemnością widzę, że projekt mój należy do tych, które się udały. Dawno pani miała wiadomości od panny Heleny?...
— O bardzo dawno.
— Tak! — westchnął Zgierski — nie otrząsnęła się jeszcze biedaczka... Dzieci te, Kazio i Helenka (przy pani zawsze je tak będę nazywał), żywo mnie obchodzą... Dla ustalenia ich przyszłości, muszę zbliżyć się do Solskich, a pani mi w tem pomoże. Czy tak?...
— Cóż ja mogę? — szepnęła Madzia.
— Wiele... wszystko!... Jedno słówko, rzucone wporę, gdzie należy... jedno napomknięcie mi, o czem należy... Panno Magdaleno — mówił wzruszony — dzieci te, dzieci serdecznej przyjaciółki pani, bardzo mnie obchodzą... Oboje musimy zająć się ich przyszłością... Pani pomaga mnie, ja pani... Jesteśmy sprzymierzeńcy... A teraz — działanie i tajemnica...
Wstał z krzesełka i obrzucił Madzię takiem spojrzeniem, jakby w jej ręce złożył przyszłość świata. Potem wymownie uścisnął ją i znikł w tłumie.
Od strony pieca niedźwiedzim krokiem zbliżył się do Madzi pan Bronisław i rzekł: