skiej... Szkoda, że ciemno, choć, zdaje mi się, że dosyć stary powóz, prawda, Janie?... O, siada... O, już jadą... Konie nieszczególne...
Po szerokich schodach pałacu Solskich Madzia, w towarzystwie kamerdynera, weszła na piętro. Minęła kilka dużych komnat, zapełnionych meblami w pokrowcach, i znalazła się przy zamkniętych drzwiach, do których kamerdyner zapukał.
— Proszę!... proszę!...
W pokoju, oświetlonym lampą z abażurem, naprzeciw kominka, na którym płonęło kilka polan, zawinięta w szal, siedziała na kozetce Ada Solska.
— Jesteś nareszcie, włóczęgo! — zawołała Madzia, biegnąc do niej.
— Nie całuj mnie, bo dostaniesz kataru!... A, teraz to już całuj, tylko nie patrz na mnie — mówiła Ada. — Moja ty kochana... moje ty złotko... Okropnie wyglądam... Stefan wczoraj otworzył okno wagonu i zakatarzyłam się na wieki... Słyszysz, jaki mam głos?... sześćdziesięcioletniej baby!... No, usiądź tu... no, jeszcze mnie pocałuj... Tak dawno nikt mnie nie całował! Stefan robi to jak za pańszczyznę, a Helena nie lubi pieścić się i ma usta chłodne jak marmur. No, mówże co do mnie... Jakaś ty śliczna!... Co robisz, co masz zamiar zrobić?... Przecie niedługo rok będzie, jakeśmy się nie widziały...
Tak mówiąc, Ada objęła Madzię w pół i okryła ją swoim szalem.
— Cóż ja mogę robić, moja złota? — odparła Madzia. — Jestem nauczycielką u państwa Korkowiczów, a na przyszły rok założę pensyjkę w Iksinowie.
— Nieznośni muszą być ci Korkowicze?
— Znasz ich?... — spytała zdziwiona Madzia.
— Ach, czy znam!... Od pół roku zasypują nas listami, a dziś słyszałam o nich od pana Kazimierza, że to są niesmaczne pyszałki.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.