Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

Solski był w dobrym humorze, choć było widać, że krępuje się wobec Madzi. Co chwilę zbliżał się do niej, lecz wnet odstępował; niekiedy chwytał ją za rękę i zaraz puszczał. Zdawało się, że robi mu przyjemność choćby dotknięcie jej sukni; po twarzy przebiegały mu błyskawice, a w skośnych oczkach zapalały się i gasły iskry.
„Okropny człowiek...“ — pomyślała Madzia, czując, że wywiera na nią wpływ, któremu niepodobna się oprzeć.
Solski wyszedł, jeszcze ode drzwi spoglądając na przyjaciółkę swej siostry, a wkrótce i Madzia pożegnała Adę.
— Adziu — rzekła nieśmiało — mam do ciebie prośbę... Nie przysyłaj po mnie codzień...
— Boisz się Stefka?... Obraził cię?... — zapytała Ada, patrząc na nią wylęknionemi oczyma. — Ależ ty go nie znasz... to najszlachetniejszy człowiek!...
— Jestem pewna, że tak... Wreszcie nie o niego chodzi, tylko o... moją chlebodawczynię, która (chwilami, tak mi się zdaje) zazdrości mi waszej znajomości... Ale ani słowa o tem, Ado... Mogę się mylić, nawet z pewnością mylę się... z tem wszystkiem...
— Ach, jacyż to nieprzyjemni ludzie!... — odparła Ada, marszcząc brwi. — Pan Kazimierz tyle mi naopowiadał o ich manierach, że prawie ich nie lubię... Gorsze jednak to, że pan Korkowicz robi formalną obławę na Stefka, który wrócił ze wsi zirytowany na niego.
— No, więc sama widzisz, że nie mogę bywać u was tak często — zakończyła Madzia.
Umówiły się, że Madzia odwiedzać będzie Adę co niedzielę przed wieczorem; powóz zaś już nie będzie przyjeżdżał.
— Bo wiesz co?... rzuć ich i sprowadź się do mnie — rzekła panna Solska.
— Czy ja mogę to zrobić?... Mam przecie z nimi umowę.
Ucałowały się jeszcze raz, na połowie schodów.