Nadciągnęła jesień. Na niebie, zasłoniętem chmurami, podobnemi do rzadkiego dymu, po kilka dni nie ukazywało się słońce. Bruki ledwie wynurzały się z powodzi błota; ściany domów nabrały brudnej barwy; powietrze nasyciło się wilgotną mgłą, zamieniającą się w drobny deszczyk. Przemoknięte wróble, uciekając z nagich drzew, gromadziły się na gzymsach i zaglądały do mieszkań ciemnych i ponurych.
Solscy ani razu nie odwiedzili państwa Korkowiczów, a nawet tak gościnnie przyjmowany Norski wcale się nie ukazał. Pan Korkowicz od rana do wieczora siedział w browarze, niekiedy nawet zrywał się w nocy i biegł do fabryki, potrącając czasem w bramie syna, który wracał z kolacji. Pani Korkowiczowa była zamyślona i pochmurna jak jesień, a raz zapytała Zgierskiego, który dość częstym bywał u nich gościem:
— Cóż się dzieje z Solskimi?... Pięknie pan dotrzymuje słowa!...
— Nie rozumiem — odparł, rozkładając ręce. — Robiłem, co mogłem, ażeby zbliżyć państwa... Widocznie jednak są silniejsze wpływy od moich...
— Domyślam się!... — rzekła.
— O, tylko proszę niczego nie domyślać się! — zaprotestował Zgierski, spoglądając na nią wzrokiem, który pozwala domyślać się wszystkiego.
„Poczekaj, panienko!... — rzekła do siebie pani Korkowi-
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.
SŁÓWKO JASNOWIDZĄCEJ.