Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

z osłupiałemi oczyma, z włosami rozwianemi, nakształt lwiej grzywy. Na jej twarzy malował się niezwykły wyraz: mieszanina zdumienia i groźby. Obok niej stał piękny brunet, który zdawał się pytać o coś. Reszta osób, siedząc w różnych punktach saloniku, przypatrywała się natchnionej.
Brunet powtórzył pytanie, ale kobieta nie odpowiedziała. Zwróciła oczy na Madzię i nagle, wyciągnąwszy ku niej rękę, zawołała dźwięcznym głosem po angielsku:
— Oto oblubienica!...
Przymknęła oczy, zmarszczyła brwi, jak człowiek, który z trudnością rozmyśla, i dodała tonem zdziwienia:
— Szczególna rzecz... nie widzę oblubieńca?... Choć jest wielki i potężny... O, potężny!...
Głowa jej opadła na poręcz fotelu, na twarzy ukazał się wyraz znużenia.
— Nie chcę... nie chcę!... — powtórzyła kilka razy, trąc oczy rękoma.
Brunet pochylił się i dmuchnął jej w twarz. Upłynęło tak kilka chwil...
— Czy ja spałam? — zapytała, śmiejąc się, ale zmienionym głosem, jasnowidząca.
Kiedy Madzia znowu spojrzała na nią, zdawało jej się, że za stolikiem siedzi inna kobieta: groźne przed chwilą oczy przygasły, twarz natchniona zmieniła się w dobrą, a potem figlarną. Powstała z fotelu i przeszła na kanapkę, śmiejąc się i ocierając łzy.
— Ach, dajcie mi spokój — mówiła po angielsku. — Dawno tak nie zmęczyłam się...
Nastąpiły prezentacje i powitania. Ada zapoznała Madzię z pięknym brunetem, którym był ojczym Norskich, pan Arnold Latter, potem z jego żoną, która jeszcze otrząsała się ze snu. Następnie przybiegł do Madzi Solski i powitał ją z zapałem, potem pan Kazimierz, który wyglądał na zakłopotanego, wreszcie Dębicki, jak zwykle roztargniony i obojętny.