Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.

matka!... Prawie jedyną rzeczą, jaką odziedziczyłam po niej, jest to — że nie potrafię się sprzedać... Kto chce posiadać mnie całą, musi mi oddać siebie całego... Nie chodzi mi o piękność, ale o wzajemne posiadanie... Myślisz, że ja nie wiem: co to jest małżeństwo i jaka w niem rola przypada kobiecie?... Brrr!... Za te wszystkie wstręty niechże coś mam... Jeżeli więc komu zrobię to szczęście, że zostanę matką jego dziecka, niech ten ktoś ocenia, co mu daję...
— Więc chyba nie kochasz Solskiego?... — wtrąciła zdziwiona Madzia. — Jeszcze chyba kobieta nie mówiła w taki sposób o małżeństwie...
— Żadna u was... w kraju gąsek... Ale porozmawiaj z Amerykankami, Szwedkami... tam dopiero kobieta ceni swoją godność!... One zrozumiały, że mężczyzna jest przedewszystkiem — łakome zwierzę... Jeżeli więc mam być zjedzona, niech mi zapłacą tyle, ile jest warte moje ciało... Ile zaś warte, oni sami ocenią między sobą — zakończyła ze śmiechem.
— A więc oblubieńcem pani musi być Bismarck — odezwał się nagle pan Kazimierz, podając rękę Madzi.
Pani Arnoldowa pochwyciła Dębickiego, jej mąż wziął Adę, Solski Helenę, i wszyscy przeszli do jadalnego pokoju.
— Założyłbym się, że mówiła pani z panną Magdaleną o kobietach — rzekł Solski.
— Zgadł pan — odpowiedziała panna Helena.
— A czy wolno wiedzieć — co?...
— Zawsze to samo, że — nie jesteście nas warci.
— Niekiedy zdaje mi się, że pani ma słuszność...
— Wyborne jest to: niekiedy!... — roześmiała się Helena. — O, wy się musicie zmienić... bardzo zmienić... Wreszcie niech tylko utworzy się związek kobiet...
— Naco to?
— Dla obrony jeżeli nie praw, to przynajmniej kobiecej godności przeciw wam... — odpowiedziała, opierając się na nim.