Solski ścisnął ją za rękę i rzekł, namiętnie patrząc w oczy:
— Przysięgam, że pani ma w sobie coś ze lwicy... Piękna, a niebezpieczna... Gotowa ranić wśród pieszczot...
— Pieszczot!... cóż znowu?... — odpowiedziała, obrzucając go spojrzeniem. — Nic dziwnego, że z waszych dawnych kotek powyrastały lwice. W tym wieku wszystko potężnieje.
W czasie kolacji pani Arnoldowa kilka razy potrącała kwestję nowej religji — spirytyzmu, który w Ameryce liczy już krocie tysięcy wyznawców.
— A jaki będzie pożytek z tej nowej wiary? — odezwał się pan Norski, usiłując zachować poważną minę.
— Ileż razy muszę panu powtarzać?... — zawołała po francusku pani Arnoldowa. — Jest to religja, nieustannie dostarczająca dowodów, że — istnieje świat zagrobowy, w którym szczęście każdej duszy zależy od postępowania jej na ziemi. Tym sposobem hamuje ona ludzi od złego, a zachęca do cnoty... Dalej spirytyzm uczy nas, że wszyscy ludzie i wszystkie żywe stworzenia stanowią jedną rodzinę, w której winna panować miłość...
— Na miłość — zgoda! — wtrącił pan Kazimierz.
— Czy i pani tak myśli? — zapytał Solski Helenę.
— Owszem, byle miłości dowodzono czynami.
— Dalej — mówiła pani Arnoldowa z rosnącym zapałem — spirytyzm pozwala utrzymywać stosunki ze zmarłymi...
— Czy tak?... — spytała Madzia.
— Ach, byle nie to!... — wtrąciła, otrząsając się, panna Helena. — Tak dalece brak mi zmysłu do rzeczy nadprzyrodzonych, że bałabym się...
— A czy niema takich duchów, które pokazywałyby ludziom ukryte skarby? — odezwał się pan Kazimierz.
— Owszem. One już powiedziały, że największe skarby człowiek nosi w sobie — odparła pani Arnoldowa.
Dębicki uważnie spojrzał na nią i pokiwał głową.
Kolacja była ożywiona. Tylko Dębicki, chociaż siedział
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.