Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

naprzeciw panny Heleny, był posępny i patrzył w talerz. Madzia zaś, której sąsiadem był pan Norski, niekiedy mieniła się na twarzy, a czasami robiła wrażenie, że chce wstać od stołu.
Po kolacji Solski, odprowadziwszy Dębickiego na stronę, rzekł, śmiejąc się:
— Już widzę, że profesor nie ma nabożeństwa do panny Norskiej.
— Bynajmniej — odparł, wzruszając ramionami. — Nie rozumiem tylko, jak mogłeś ty — szaleć za nią.
— Lubię sport! — odpowiedział Solski. — Kiedy jest burza, coś mnie ciągnie na spacer... Kiedy widzę stromą górę, chciałbym się na nią wdrapać...
— Sądziłbym, że strome góry powinny najmniej zachęcać do wycieczek...
— Ale!... jest jednak coś, że właśnie przedmioty niedostępne i niebezpieczne wywierają na człowieka wpływ magnetyczny...
— Jak na kogo... — wtrącił Dębicki. — Zresztą nie widzę, czem panna Helena może być niebezpieczna?
— Ach, czem!... — odparł Solski. — Egoizmem, ubóstwieniem własnego ja, przed którem cały świat korzyć się powinien... W jej oczach każdy człowiek jest prochem... Satysfakcja posiąść taką kobietę!...
— Czy to warte zachodu?...
— Więc cóż jest warte?... — spytał z ożywieniem Solski. — Pojedynkowałem się i wyniosłem szramy, albo wyrzuty sumienia. Pod Capri rozbiłem się z łódką w czasie burzy, alem nic nie doznał, oprócz zwichnięcia nogi. Lew, do którego klatki wszedłem, rozdarł mi pantalony... Ogniem ziejący Wezuwjusz o mało nie oślepił mnie popiołem i nabawił mnie kataru... I to się nazywają wrażenia?... Niech licho porwie!... Tymczasem posiadanie pięknej i samodzielnej kobiety da mi chwilę szału, przy czem nie zmoknę, nie potłukę