Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

Wracając do domu, Madzia zaczęła tłomaczyć się przed Dębickim z usunięcia Zosi przez panią Korkowiczowę. Ale ten przerwał jej:
— Posyłałem Zosię do tych państwa jedynie dla pani. Dzisiaj jestem kontent, że tak się stało, bo to... osobliwi ludzie. Zdaje mi się, że i pani niedługo ich pożegna.
Domyślając się, że profesor musiał słyszeć o jej stosunkach z Korkowiczami, Madzia zmieniła temat rozmowy i zapytała go, co sądzi o dzisiejszem zebraniu.
— Cóż?... — odparł, krzywiąc się przy blasku latarni, obok której przejechali. — Przepędziliśmy czas w sposób mniej banalny, niż na zwykłych rautach... A co się tycze ludzi...
Potarł sobie koniec nosa i mówił:
— Oboje Solscy, to prześliczne charaktery (znam ich nie od dzisiaj), ale — brak im celu w życiu... Przydałaby się bieda!... Pan Arnold jest, zdaje się, człowiek przyzwoity, a jego żona, trochę sekciarka, trochę histeryczka. Kobiety, zbyt pieszczone i swobodne, łatwo wpadają w kaprysy, a potem w histerję.
— Nie mówi pan nic o Norskich?... — odezwała się Madzia cichym głosem.
— Cóż o nich powiedzieć?... — rzekł. — Chyba to, że mają skłonność do używania, obok braku poczucia jakichkolwiek obowiązków... Solskiego brak obowiązków dręczy i popycha do wymyślania sobie sztucznych celów; ale pan Norski podobnych cierpień nigdy nie dozna.
— Nie lubi ich pan? — spytała Madzia, przypomniawszy sobie dawne zajście Dębickiego z Heleną.
Pokiwał głową i rzekł po namyśle:
— Proszę pani, ja, gdybym nawet chciał, nikogo nie lubić nie potrafię.
— Nie rozumiem...
— Widzi pani, każdy człowiek składa się z dwóch części,