Kiedy Madzia zgasiła światło, przed jej oczyma zaczął przesuwać się niewyraźny obraz salonu Ady. Widziała lwią grzywę i groźne oczy pani Arnoldowej, a dokoła niej piękne postacie Arnolda i Norskich, tudzież brzydkie twarze Solskich i Dębickiego. I — dziwna rzecz — dopiero w tej chwili, kiedy zatarły się rysy szczegółowe, każde oblicze przedstawiało jakiś charakterystyczny wyraz. Arnold był zajęty swoją żoną, Dębicki głęboko zamyślony, w Solskim coś płonęło i gotowało się. Na twarzy Ady było widać rezygnację, Helenę cechował gniew i duma, a pan Kazimierz — nie posiadał żadnego wyrazu, a raczej — wesołość, która na Madzi przykre robiła wrażenie.
„Nierozdmuchana iskra boża!...“ — pomyślała.
Nagle między cieniami ukazał się nowy: pani Korkowiczowej, w nocnym kaftaniku, z włosami w papilotach, pretensją w oczach... Wyglądała tak zabawnie, że Madzię ogarnął wstyd za nią i litość.
„Nierozdmuchana iskra boża!...“ — mówiła sobie, usiłując nie patrzeć na pana Kazimierza, który ze swoim drwiącym uśmiechem, z całą pięknością i wykwintnemi ruchami, wydawał jej się banalniejszym — nawet od pani Korkowiczowej i jej pretensji.
O przepowiedni jasnowidzącej nie pamiętała, uważając ją za jakieś nieporozumienie.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.