skim... Przecież to chyba rozumie, że gdy zapoznam się z nimi, mogę jej podnieść pensję; w razie zaś przeciwnym będzie traktowana jak guwernantka... Nie wiem: głupia, czy taka zła!...“
Pewnej niedzieli, gdy Madzia wróciła od Solskich w tak dobrym humorze, że aż śmiały się jej szare oczy, pani Korkowiczowa rzekła tonem lodowatym:
— Jutro każę przenieść panią do innego pokoju... Na jakiś czas — dodała, uląkłszy się zerwania stosunków.
— Dlaczego, proszę pani?... — spytała Madzia, jeszcze nie mogąc pozbyć się figlarnego wyrazu w oczach, choć na czole już odmalował się niepokój.
— Bo u pani musi być robactwo...
— Skąd?... pani myli się...
— Może być. W każdym razie chcę dać nowe tapety, a nawet... a nawet przebudować piec — dodała łagodniej, spostrzegłszy, że Madzi błysnęły oczy i rozszerza się mały nosek.
— Zresztą — zakończyła pani — to tylko na jakiś czas... Nie mogę przecież pozwolić, ażeby mi pani zmarzła...
Ostatnie wyrazy były powiedziane tak macierzyńskim tonem, że w Madzi zatlony gniew zgasł, a została tylko troska, czy jej ton i fizjognomja nie zrobiły przykrości pani Korkowiczowej. Madzia tak nie chciała nikomu robić przykrości, tak wolała sama cierpieć, dla oszczędzenia innych, że cały wieczór rady dać sobie nie mogła. Była gotowa przeprosić panią, a nawet przyznać, że w jej pokoju jest zły piec i brzydkie tapety.
Na drugi dzień przeniesiono rzeczy Madzi do nowego mieszkania. Był to pokój mały i ciemny, nietylko z powodu starych tapet, jakiemi go wyklejono, ale jeszcze dlatego, że okno wychodziło na szczytową ścianę sąsiedniej kamienicy, odległej o parę kroków. Żelazne łóżko, lakierowany stolik, dwa gięte krzesełka, a zamiast umywalni — miednica na żelaznym
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.