ją przedewszystkiem odwiedziły, nadmieniając, że nigdy nie zapomnę tego pięknego czynu, jaki za mojem pośrednictwem...
Madzia spojrzała nabok i, w trzeciem lustrze, znowu zobaczyła kapelusze zakonnic. Zakonnice na kanapie, zakonnice z frontu, zakonnice z prawej i z lewej strony... Już widać ich nie cztery pary, ale dwa nieskończone szeregi, odbijające się w lustrach bocznych!... Madzię zaczęły wkońcu drażnić te białe kapelusze i ręce złożone na piersiach.
— Pani dawno w klasztorze? — zapytała młodszej.
— Siódmy rok.
— Ale pani może opuścić zakon, kiedy zechce?
— Nie myślę o tem.
— Więc tak do końca życia?
Zakonnica łagodnie uśmiechnęła się.
— Paniom światowym — mówiła — klasztor wydaje się więzieniem... Ale my jesteśmy szczęśliwemi, że za życia dopłynęłyśmy do portu.
Do rozmowy wmieszała się starsza zakonnica i rzekła, patrząc na Madzię:
— Znałam kiedyś u Wizytek matkę Felicissimę, która na świecie nosiła nazwisko Brzeskiej, choć ziemskiego jej imienia nie pamiętam. Czy pani nie była spokrewniona z jej rodziną?...
Madzię prawie przeraziło to pytanie.
— To była ciotka mego ojca... Wiktorja Brzeska... — odparła zdławionym głosem.
— Naturalnie, pani nie mogła jej znać, bo już od dwudziestu lat nie żyje — mówiła zakonnica. — Była to osoba niezwykłej pobożności, tak zatopiona w modlitwie i praktykach ascetycznych, że nieraz musiano jej zakazywać...
Pani Korkowiczowa znowu skierowała rozmowę na szpital i szlachetność Ady Solskiej. Przy pożegnaniu starsza zakonnica, ucałowawszy Madzię, rzekła do niej:
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.