Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Korkowiczowa osłupiała.
— Jakto?... Jeżeli rozumiem... — rzekła.
— Tak jest — odparł Solski — o to właśnie prosimy panią...
— Nie wiem, czy panna Magdalena, którą wszyscy tak kochamy...
— Właśnie wiedząc o uczuciach państwa i pojmując wielkość ofiary, jakiej żądamy od pani, przyszliśmy tu z siostrą...
— Ależ ja nie mogę... — wtrąciła Madzia.
Panna Solska ścisnęła ją za rękę.
— Czy zatem pani raczy uwzględnić naszą prośbę? — nalegał Solski w taki sposób, że aż siostra zgromiła go spojrzeniem.
Pani Korkowiczowa była zdruzgotana.
— Ha!... — rzekła zmienionym głosem — jeżeli hrabiostwo koniecznie tego sobie życzą...
— Jesteśmy pani bardzo obowiązani — rzekł Solski i z ukłonem uścisnął rękę pani Korkowiczowej. — Teraz na ciebie kolej — zwrócił się do siostry.
— Ty pojedziesz z nami, kochanko... Ty mi nie odmówisz tej łaski... Przecież jesteśmy spokrewnione... — błagała Madzię panna Solska.
— Tak — potwierdził brat — przez Strusiów.
— Więc ubierz się, moja ty jedyna, i kiedy pani tak łaskawa, że cię zwolniła, jedź zaraz z nami...
— Naturalnie — rzekł Solski.
W pięć minut później, w pysznym salonie została tylko pani Korkowiczowa, bliska apopleksji, i jej syn, pełen zdumienia.
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się pan Bronisław. — Kuzynka Solskich... A to się mamie udało z tym ciemnym pokoikiem!...
— Będziemy ją odwiedzać u Solskich... — nagle odezwała się pani. — Mamy prawo, nawet święty obowiązek...