Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

dzień, w którym taka kobieta weszła do naszego domu... Będziemy mieli — dodał z ironją — widowiska wspanialsze od zórz północnych i wschodu słońca na Righi...
— Jestem zbulwersowana! — rzekła ciocia Gabrjela, składając ręce. — Stefanie, mówisz jak zakochany... Jak wówczas, kiedy wróciłeś z pierwszego spaceru z tą panną... no — z panną Norską.
— Eh, co tam panna Norska!... — odparł wzburzony.
— Aa... rozumiem!... Umarł król, niech żyje król... Możemy wstać od stołu — zakończyła ciotka.
Ponieważ rozmowa toczyła się w języku francuskim, więc lokaje udawali, że nic a nic nie rozumieją. Niemniej od tej pory, ktokolwiek ze służących spotkał Madzię, schylał się przed nią do ziemi.
— Nasi państwo — mówił w kuchni jeden z lokajów — zawsze lubią mieć coś nowego na stajni...
— Minie i to... — odparł wiekowy kamerdyner.
— Ale co pieniędzy wykosztuje? — wtrącił kucharz. — Za to, co się wydało dla Norskich, wziąłbym ze trzy takie restauracje, jak w Europejskim hotelu. Żaden wilk nie zje tyle, co baba... A czy to warto?... My najlepiej wiemy, panie Józefie...
Kamerdyner potrząsnął siwą głową.
— Pan przynajmniej nie powinieneś narzekać na ten interes — rzekł powoli. — Z jednej Ewy tylu przecie narodziło się ludzi, że wszyscy kucharze mają za co pić do ukamienowanej śmierci...