Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jedno małe stworzonko pół domu ożywia — rzekła Ada. — Gdyby Stefanowi... — dodała zamyślona.
— Daj mu Helę... — uśmiechnęła się Madzia.
— Żonę on sam sobie znajdzie — odparła panna Solska. — Ja mu dam co innego.
W parę dni, kiedy Madzia z powodu święta nie poszła na pensję, wbiegła do niej Ada, ubrana w płaszczyk z kapturkiem.
— Weź co ciepłego na siebie — rzekła panna Solska — i zejdźmy nadół. Zobaczyć coś...
Przez kryte schody, sienie i korytarze, obie panny poprowadziły się na drugi koniec pałacu, do pralni, która w tej chwili niezwykły przedstawiała widok. Znajdowało się tam z dziesięciu mężczyzn i kilka kobiet, każda zaś z tych osób trzymała na sznurku psa.
Był tam wystrzyżony pudel, z wąsików i bródki wyglądający na starego kawalera; był taks na krzywych nogach, podobny do czarno-żółtej gąsienicy; były popielate mopsiki z aroganckiemi pyszczkami, ponury buldog, angielski wyżeł, odznaczający się łagodną fizjognomją i pieszczotliwemi ruchami. Po wejściu panien, psiarze i psiarki, prowadzący dotychczas gwarną rozmowę, nagle umilkli; lecz psy, pomimo targania ich za sznurki, niewiele robiły sobie z nowo-przybyłych. Jeden z mopsików umizgał się do czarnej szczurołapki, pudel zaglądał do pustej balji, angielski wyżeł usiłował zjednać dla siebie taksa, który ciągle stawał do niego bokiem.
— Pst!... Parol tu!... Muszka do nogi!... — wołali psiarze.
W tej chwili wysunął się z buldogiem mizerny chłopak w niebieskiej chustce, okręconej na szyi bez kołnierzyka, i zwracając się do Madzi, mówił przeraźliwym dyszkantem:
— Oto jest prawdziwy buldog angielski, żebym tak nogę złamał, proszę jaśnie panienki, urodzony z dzikiej krokodylicy...