Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho!... — groźnie odezwał się kamerdyner, z uszanowaniem stojący za Adą.
— Rzeźnickie bydlę, proszę jaśnie pani — wtrąciła tęga jejmość, patrząc na Adę. — Co innego moja Musia... o!... Musia służyć... no, służyć Musia...
— Do sztuby ją pani oddaj, a nie do takiego pałacu — przerwał właściciel pudla. — Suka ani myśli służyć...
— Bo ona się zawstydziła...
— Karo, hop!... — zawołał pudlarz.
Pies w jednej chwili porzucił balję i zaczął chodzić na przednich łapach jak pajac...
— Hii!... Czy ja tego komedjanta nie widziałem w jesieni w cyrku?... — rzekł chłopak w niebieskiej chustce. — Moja pani — zwrócił się do jejmości z ratlerką — o kamienicę, co naprzeciw, założę się, że to emigrant z cyrku.
— Sam widać kradniesz psy, kiedy posądzasz drugich — ofuknął go właściciel pudla. — Karo wychował się u mnie od szczenięcia... Ja go uczyłem...
— A sama pani go wykarmiła — dodał chłopiec z buldogiem.
— Cicho tam!... — znowu odezwał się kamerdyner, lękając się awantury.
Ale Ada nie uważała na kłótnię; pieściła bowiem psa, który kolorem i wspaniałą postacią lwa przypominał.
— Patrz, Madziu — rzekła po francusku — takiego samego miał Stefan za studenckich czasów. Co to za mądre i łagodne spojrzenie!... Siła i spokój...
Ile ma lat ten pies? — zapytała po polsku jego właściciela.
— Dwa lata.
— A jak się nazywa?
— Cezar.
— Proszę za mną — rzekła, kiwnąwszy głową pozostałym psiarzom.
— A z nami co będzie, jaśnie pani? — zawołał chłopiec