Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie dla wszystkich. Chcę się tak urządzić, ażebyśmy nie rozdzierali płuc ziewaniem. Początkiem zaś nowej epoki będzie — dzisiejszy teatr...
Ciotka Gabrjela dała mu lekkie brawo.
— Lubię cię takim — rzekła. — I jeżeli takim zostaniesz, gotowam pogodzić się z Cezarem, a nawet z kanarkami Ady.
— Pogodzisz się z wieloma innemi rzeczami — odpowiedział, całując ciotkę w rękę, która bystro spojrzała na niego.
Madzia siedziała milcząca i zakłopotana. Nad wszelkie rozrywki lubiła teatr, tym razem jednak, zamiast radości, sprawiał on jej niepokój.
„Poco oni mnie biorą!“ — myślała, czując odległość, jaka dzieli ubogą nauczycielkę od osób wyższej sfery.
Wszystko ją raziło: prosty ubiór Ady i pani Gabrjeli, które oczywiście pragnęły zastosować się do niej; doskonałe konie i piękna kareta, a nawet to, że ona z ciotką zajęły siedzenie tylne, a Stefan z Adą przednie.
Ale dopiero w teatrze zaczęła się prawdziwa męka dla Madzi. Ledwie weszli do loży, wszyscy zaczęli przypatrywać się im. Nawet było słychać szept: „Solscy... Solscy...“ i pytanie: „A któż jest ta panienka?“
„Kto?... — myślała Madzia. — Zwyczajna dama do towarzystwa, która znajduje się na niewłaściwem miejscu.“
Siedziała zarumieniona, bez tchu, ze spuszczoną głową; ile razu musiała podnieść oczy, przerażał ją widok żywej ściany z kobiet i mężczyzn, zapełniających loże, amfiteatr, balkony. Tu i owdzie błyszczały szkła lornet, skierowanych na twarz Madzi, zaglądających jej w oczy.
Ktoś stanął przed lożą i złożył głęboki ukłon. Po wielkiej różowej łysinie, Madzia poznała Zgierskiego i — odetchnęła. Przynajmniej jeden znajomy i życzliwy!... Znowu jacyś dwaj panowie... Kazimierz Norski i Bronisław Korkowicz, od pewnego czasu złączeni węzłem nierozerwalnej przyjaźni. Może jeszcze jest kto? — myśli Madzia, obrzucając wejrzeniem teatr.