Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

A naturalnie! W amfiteatrze pierwszego piętra siedzi towarzystwo, wśród którego Madzia poznaje swoją koleżankę z pensji, pannę Żanetę, i pana Fajkowskiego, prowizora z Iksinowa.
Zawstydzona, spuszcza oczy i mimochodem trafia na olbrzymi kapelusz w krzesłach. To panna Howard — sama; nie, nie sama, piastuje bowiem w ręku artyleryjską lornetę, jak przystało na damę, która chce dorównać mężczyznom.
Nadomiar zbliża się do Ady stary, obrzydliwy baron Pantoflewicz i patrząc jednem okiem na bukiecik u jej stanika, drugiem na Madzię, zapytuje:
— Cóżto za cudny kwiatek?...
— Zwykła konwalja.
— A prawda! I nasze kwiatki bywają piękne, tylko je trzeba zmieniać...
— Bo na tym świecie, mój baronie — pochwycił Solski — wszystko zmienia się, oprócz peruki.
Baron prędko odszedł, ale Ada pobladła, a Madzi pociemniało w oczach. To ona należy do tych kwiatków, które trzeba zmieniać!
Teatr, mimo doskonałej gry artystów, nie udał się dla kółka Solskich. Panie były zmieszane i chmurne, Stefan zły. Przy końcu sztuki, Ada powiedziała, że ją boli głowa i że zamiast do Stępkowskiego, chce wracać do domu na kolację.
Kiedy znaleźli się w mieszkaniu, Ada rzekła do Madzi:
— Widzę, że teatr już nie dla mnie. Drażni mnie gorąco, mnóstwo osób... Byłam dziś tak rozstrojona, że wam zepsułam zabawę... Stefan odczuł to i gniewa się na mnie. Nigdy nie pójdę do teatru! — dodała z żalem w głosie.
Wobec jej zmartwienia, Madzia zapomniała o własnych przykrościach. Objęła Adę za szyję i powiedziała, śmiejąc się:
— Otóż pójdziesz i będziesz chodzić do teatru, ale powiem ci, jak zrobimy. Weźmiemy lożę drugiego piętra...
— Nie wypada...