Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

W innych znajomych kółkach Madzia także dostrzegła zmianę. Raz, młody pan Korkowicz, jadąc powozikiem, wyskoczył z niego, ażeby przywitać się z Madzią; przyczem zachowywał się z elegancją, jakiej w nim nie dostrzegała dotychczas.
Pan Arnold (co ją bardzo zdziwiło) parę razy rozmawiał z nią o cukrowni, zachwalając angielskie kotły i maszyny, które, choć drożej kosztują, są jednak trwalsze i lepiej opłacają się w praktyce.
Pani Arnoldowa coraz częściej wtajemniczała Madzię w swoje domowe sprawy, a nawet opowiadała jej wiadomości z tamtego świata, komunikowane przez duchy piszące lub pukające.
Nawet Helena Norska, która ciągle mieszkała u państwa Arnoldów, pozbyła się wobec Madzi wyniosłego, a niekiedy ironicznego tonu. Ale poza chłodną uprzejmością Helenki, kryło się jakieś uczucie, nad którem Madzia nie lubiła się zastanawiać.
Tylko Ada Solska pozostała zawsze tą samą: dobrą i serdeczną, a pan Stefan — nieco spoważniał. Ile razy Madzia była w mieszkaniu jego siostry, przychodził tam ze swoim psem i słuchał w milczeniu rozmowy panien, bawiąc się grzywą Cezara. Ale już nie umizgał się do Madzi, nawet nie dowcipkował; widać jeszcze kłopotało go zajście w teatrze, tak przynajmniej myślała Madzia.
Drobna ta i zapewne tylko pozorna zmiana w stosunkach ludzi do niej zaniepokoiła Madzię. Nieraz zapytywała siebie: „Co to znaczy?... dlaczego to?...“ i odpowiedziawszy: „ach, coś mi się tylko zdaje!“ — wracała znowu do pytania: „A jednak, co to znaczy?... Bo przecież nie jestem dziś lepsza, ani mądrzejsza, aniżeli przed dwoma tygodniami...“
Pewnego dnia (było to w marcu) siedziała Madzia w swoim gabinecie, patrząc na ogród Solskich, niezbyt wielki, ale pełen starych lip i kasztanów. Słońce mocno grzało. Białe szmaty