śniegu, leżące na szarej trawie, topniały, parowały i zerwawszy się wgórę, odlatywały na północ, niby stado srebrzystych ptaków. Ciepłe, a zarazem surowe podmuchy, potrząsały gałęziami drzew, strącając resztkę lodowych sopli.
Mimo pogodnego nieba, było parno i mokro. Mokro na ścieżkach, na gazonach, drzewach i dachach, skąd padał niby deszcz kroplisty.
Z pod białej skorupy śniegów wykluwała się wiosna, jak pisklę, jeszcze wilgotna i naga.
Zdaleka, za ogrodową kratą, widać było na chodniku snujących się tam i napowrót przechodniów, ruchliwych, ożywionych i ubranych już po wiosennemu.
„Oto dlaczego — myślała Madzia — ludzie wydają mi się lepszymi... Bo są weselsi. Wiosna daje im radość, jak drzewom młode listki; zielone drzewo jest piękniejsze od nagich konarów, a wesoły człowiek jest lepszy od ponurego...“
W jednym kącie ogrodu spostrzegła gromadę dzieci, które wynalazłszy suchy kawałek ziemi, ogradzały ją patykami, niby płotem. Był tam wnuczek kamerdynera, wnuczka szwajcara, dwóch synków lokaja, jeden kucharza, siostrzenica szafarki — drobna cząstka tej dzieciarni, której rodzice służyli Solskim.
Madzia przypomniała sobie, że w tym pałacu służby z rodzinami jest kilkadziesiąt dorosłych i małych osób — i przyszła jej dziwna myśl. Wszyscy ci ludzie jedzą, śpią, bawią się, lub smucą, żenią się i wychowują dzieci nietylko bez pozwolenia, ale nawet bez wiedzy Solskich. Żyją całkiem odmiennie od Solskich, jak żyją oto te drzewa w ogrodzie, nie troszcząc się o ziemię, która je karmi.
Któż więc tu należy do kogo: drzewa do ziemi, czy ziemia do drzew? służba do Solskich, czy Solscy do swej służby?... Czy Solscy są naprawdę władcami tego pałacu, w którym każda rodzina ma własne troski, uciechy i cele, niezależne od woli Solskich? I czem wreszcie są ci potężni Solscy, jeżeli nie biednymi niewolnikami, którym kucharz daje obiady, lokaje czy-
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.