Pani Arnold usiadła na kanapce, schowała notatnik i mówiła dalej:
— Od pewnego czasu weszłam w stosunki z nieboszczką... z matką Heleny i pana Kazimierza...
Madzia otworzyła oczy. Wiedziała, że pani Arnoldowa jest spirytystką; głośne to było w Warszawie. Ale dotychczas nie prowadziła z nią rozmowy o tych kwestjach.
— Przykry to dla mnie stosunek duchowy — ciągnęła pani Arnold — nie dlatego, ażebym była zazdrosna o przeszłość mego męża, o nie!... Ale ta nieszczęśliwa bardzo cierpi i żąda czegoś ode mnie, czego zrozumieć nie mogę...
— Cierpi?... — powtórzyła Madzia.
Pani Arnold machnęła ręką.
— Ach, jest to jeden z najokropniejszych stanów, w jakim może znaleźć się dusza... Wyobraź sobie pani: ona biedaczka nie zdaje sobie sprawy z tego, że umarła...
Madzię dreszcz przebiegł.
— Jakto?... Więc cóż może się jej zdawać?...
— Zdaje się jej, że jest w domu zdrowia, gdzie nietylko gwałtem ją zatrzymują, ale nawet nie przepuszczają wiadomości o dzieciach. Stąd wyrodził się w niej nadzwyczajny niepokój.
Madzia przeżegnała się. Zdania, przed chwilą wypowiedziane, były tak nowe dla niej, że mogła posądzać panią Arnold o mistyfikację, albo o obłąkanie. Lecz Amerykanka mówiła w sposób naturalny, z odcieniem współczucia, jak osoba, która opisuje fakt, nie mający w sobie nic dziwnego.
— Pani odwoziłaś nieboszczkę w dniu opuszczenia przez nią pensji?... — spytała pani Arnold.
— Ja... Ale tylko przez jedną ulicę... Mówiła, że wyjeżdża na parę dni... — Zresztą, wszyscy o tem odprowadzeniu wiedzieli, nie kryłam się... — tłomaczyła się wylękniona Madzia.
— Nieboszczka uważała panią, jakby za drugą córkę, kochała panią...
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.