Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak... dosyć lubiła mnie.
— Nie wiem, czy nawet nie wspomniała kiedy, że pragnie, ażeby jej syn ożenił się z panią?
Madzia zaczerwieniła się i zbladła. Tchu jej zabrakło.
— Nigdy... nigdy!... — odparła zduszonym głosem.
Pani Arnold przypatrzyła się jej z uwagą i mówiła dalej spokojnie:
— Nie zrobiłaby pani świetnej karjery, ale mniejsza o to. Jak duży majątek zostawiła nieboszczka?
— Żadnego... — odpowiedziała Madzia.
— Czy tylko nie mylisz się pani? Helena ma kilka tysięcy rubli, złożonych w banku, a pan Kazimierz nie ma wprawdzie nic, bo stracił, ale znowu spodziewa się jakiejś sumy po matce. Tak przynajmniej mówi memu mężowi, od którego pożycza pieniądze. Więc majątek został...
— Proszę pani, nic nie zostało — zaprzeczyła Madzia. — W jesieni, zaprzeszłego roku, pani Latter pożyczyła od Ady sześć tysięcy rubli... Wreszcie, zdaje mi się, iż opuściła pensję z tego powodu, że brakło jej pieniędzy. Pozostałe długi uregulował pan Solski, albo Ada...
Pani Arnold sposępniała.
— W takim razie — rzekła półgłosem — i mój mąż musiał im coś dać... No, dzieci jego żony...
Potem, biorąc Madzię za rękę, rzekła podniecona.
— Na moją wiarę zapewniam panią, że nie żałuję ani tego, co mąż zrobił dla nich, ani tego, że Helena mieszka u nas. Gdzież ma mieszkać — u brata?... Dochody nasze w tym kraju są tak znaczne, że możemy wiele wydawać, i jeszcze coś zostanie dla mego Henrysia. Ale rozumiem przyczynę niepokoju nieboszczki: jej dzieci są na łaskawym chlebie, a to musi ranić serce matki.
Madzia uczuła na twarzy rumieniec.
— I niech pani doda — mówiła Amerykanka — że nie widać końca tego stanu rzeczy. Pan Kazimierz jest próżniak