Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

i hulaka, nad którym wisi jakaś przykrość, czy niebezpieczeństwo (ostrzegły mnie o tem duchy); a Helena, mogąc zrobić świetną karjerę, burzy ją własnemi rękoma. Proszę pani, pan Solski, choć niedowiarek, ale człowiek nietuzinkowy. Bogaty, wysoka inteligencja (ma nawet zdolności do interesów, jak zapewnia mąż), a nadewszystko szalenie kochał Helę. Patrzyłam na to... wulkan!... Ale dziś widzę zmianę. Jeszcze i dziś, kiedy znajduje się przy niej, poszedłby za nią do piekła; niemniej — nie jest to już tamta miłość.
— Hela niepotrzebnie drażni go, kokietując innych panów — wtrąciła zmartwiona Madzia.
— To jeszcze byłoby mniejsze — mówiła pani Arnold. — Ale pan Solski ma za dużo rozumu i uczucia, ażeby od swej żony nie żądał jakiejś wiary, miłości dla ludzi, ideału... Tymczasem dla Heleny podnioślejsze sprawy nie istnieją, ona drwi z nich. A ponieważ jest za dumna, ażeby chciała udawać, więc z panem Solskim postępuje nieledwie w cyniczny sposób. „Ja dam ci moją piękność, a ty mi dasz twój majątek i nazwisko“ — oto jej dewiza!... Pan Solski niezupełnie wierzy w to, posądza ją o pozowanie; niemniej zniechęca się i może całkiem opuścić.
— Pani nie zwracała jej uwagi na to? — zapytała Madzia.
— Próbowałam, ale bez skutku. Zresztą, nie śmiem przynaglać do małżeństwa, ażeby nie sądziła, że żałuję jej domu. A tu czas płynie i swoje robi. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i pan Solski, który dziś, odpowiednio zachęcony, możeby się ożenił, jutro straci do niej sympatję.
— Oni już byli narzeczonymi i zerwali — rzekła Madzia.
— Takie zerwanie nic nie znaczy. Piękne kobiety mogą się drożyć; na mężczyzn działa to zbawiennie. Tylko — nie należy przeciągać struny.
Madzia patrzyła na nią pytającym wzrokiem. Pani Arnold, spostrzegłszy to, rzekła:
— Otóż na czem polega moja prośba do pani. Ja Heli nie