Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

nałe, potkniemy się, ileż spada na nas drwin i obelg?... A jak to przeszkadza rozszerzaniu się wiary, pomimo jej prawdziwości!
Żegnając się, pani Arnold zapytała Madzi:
— Pani dawniej zna pana Zgierskiego; czy to jest dobry człowiek?
— Czy ja wiem?... Zdaje się, że tak...
— Człowiek zręczny i umiałby być użytecznym, ale... on tak prędko nawrócił się, że aż się waham... A pani Edyta, która mieszka u ciotki państwa Solskich, czy nie jest osobą interesowną?
— Tego nie wiem.
— Można ufać temu, co ona mówi?
— Prawie, że nie znam jej — odparła zakłopotana Madzia.
— Oto widzi pani, jak trudno zebrać między ludźmi najprostszych informacyj! — westchnęła pani Arnold. — A przecież nie mogę zapytywać ducha Cezara o opinję o Zgierskim, albo Marji Antoniny o panią Edytę...
No, dowidzenia — rzekła, mocno ściskając Madzię za rękę. — Sądzę, że nie mam potrzeby prosić panią o oględne posługiwanie się wiadomościami, których udzieliłam. Dzieciom niewszystko można mówić o ich matce, ani profanom o trudnościach, z jakiemi musimy walczyć my, pośrednicy. Nie tracę też nadziei, że wkrótce i panią zobaczymy między poświęconymi. Duchy nieraz dawały mi to do zrozumienia. No — adieu!...
Po odejściu gadatliwej Amerykanki, Madzi przez kilka chwil zdawało się, że ona jeszcze mówi. Pokój krążył jej przed oczyma i zaczęła się lękać, sama nie wiedząc: czy duchów, czy pustych salonów, które ją ze wszystkich stron otaczały.
„Boże!... — myślała, chwytając się za głowę. — Dusza, która nie wie o tem, że już opuściła ciało, i wyobraża sobie, iż jest w domu zdrowia!...“
Przypomniała sobie postawę i fizjognomję pani Arnoldo-