W kilka dni na rogu ulicy Marszałkowskiej i Królewskiej, z ciężkiego szafirowego tramwaju wyskoczył pan Zgierski i, jak duża piłka, zatoczył się prawie pod nogi Madzi. Kłaniał się szeroko, ocierał pot z łysiny i mówił:
— Jakie szczęście, że panią tu spotykam!... Już nawet chciałem złożyć pani w jej mieszkaniu najgłębsze uszanowanie... Czy nie idzie pani przez Saski ogród?...
— Owszem, mogę pójść.
— Zawsze ta sama dobroć. Co za gorący dzień!... Nie chce się wierzyć, że dopiero jesteśmy w kwietniu. Ogród wydaje mi się chłodniejszym niż ulica; wreszcie wiosenny krajobraz jest dla pani najwłaściwszem otoczeniem. Czy uważa pani, że tu i owdzie już przezierają jasno-zielone listki trawy?... I pączki... słowo honoru!... Malutkie, zaledwie pączusiami nazwać je można, ale już są. A niebo?... Proszę pani — taki błękit... I tych kilka obłoków białych jak łabędzi puszek, którym panie zasłaniają szyjki podczas balów... Cudownie pani dziś wygląda, tak... jak zwykle, bo trudno mi o ściślejsze porównanie. Nie wiem, czy to wpływ wiosny, czy widok pani, ale czuję się odrodzonym...
— Pan ma do mnie interes? — przerwała Madzia.
— A zawsze ta sama skromność — mówił Zgierski, słodko uśmiechając się i pieszcząc ją bystremi oczkami. — Tak, interes i to niejeden...
— Zaciekawia mnie pan.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.
XVI.
PAN ZGIERSKI WCHODZI.