Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

złe materjały, burzyli przeciw niemu sąsiadów i w rezultacie — doprowadzą go do bankructwa. Niech więc pani ostrzeże pana Solskiego, zresztą... nie wspominając mu o mnie...
— Co też pan mówi! — oburzyła się Madzia. — A któż lepiej może go informować, aniżeli pan?
— Jak się pani podoba — odparł lodowatym tonem pan Zgierski, ale czarne oczki jeszcze głębiej przysłonił rzęsami. — Pan Solski — dodał — o jednem nie powinien wątpić: że ma we mnie poświęconego człowieka, który, choć nieznany, będzie czuwał nad jego interesami i doniesie o każdej intrydze.
— Okropność! — westchnęła Madzia, zarówno przejęta niebezpieczeństwami, grożącemi Solskiemu, jak i poświęceniem Zgierskiego.
— Otóż i jesteśmy u kresu — rzekł jej towarzysz, znowu jak najniżej zdejmując kapelusz i schylając się do ziemi, o ile mu na ten wybryk pozwalały okrągłe formy. — Dziękuję pani za udzieloną mi chwilę szczęścia — westchnął — i polecam interes pana Solskiego.
Potem, biorąc ją za rękę i miłośnie patrząc w oczy, dodał:
— Panno Magdaleno, połączmy wspólne usiłowania, a nasz ukochany genjusz pokona wszystkie przeszkody...
Jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jeden ukłon, jeszcze jedno odwrócenie głowy i — pan Zgierski potoczył się jak bilardowa kula, gdzieś w nieznaną przestrzeń. Gdy zaś Madzia zniknęła mu z oczu, zawrócił w przeciwnym kierunku i filuternie oglądając się za damami, poszedł na kawę do pewnej cukierni. Tam codzień zgromadzali się panowie, czuwający, jak on, nad cudzemi interesami, pośrednicy w kupnie i sprzedaży, w udzielaniu pożyczek, robieniu nowych znajomości i zbieraniu informacyj o wszystkiem i o wszystkich, co tylko mogło przynieść dochód człowiekowi, mającemu skromne fundusze.
Wróciwszy do domu, wzburzona Madzia wpadła do pokoju