Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Ady i zażądała, ażeby przyszedł pan Stefan. Gdy wezwany ukazał się, opowiedziała mu rozmowę ze Zgierskim.
— Ale czego pani taka wzruszona?... — odparł Solski, patrząc na nią z uśmiechem.
— Przecież grozi panu niebezpieczeństwo...
— I panią to obeszło?... — spytał Solski.
Madzia umilkła i zawstydziła się.
Brat i siostra przelotnie spojrzeli po sobie.
— Uspokój się, Madziuś — rzekła Ada. — Panowie ci nic nie zrobią Stefkowi... O ich pretensjach wiemy oddawna; zaś pan Zgierski widocznie ma do Stefana interes i dlatego cię nastraszył.
— Ale on jest bardzo życzliwy dla pana Solskiego — żywo odpowiedziała Madzia. — On bardzo trafnie scharakteryzował twego brata i mówił, że choć nieznany i obcy, jednak będzie czuwał... Bo go obchodzi człowiek niepospolity...
— Ach, ach!... — zawołał Solski, klaszcząc w ręce. — Pan Zgierski doskonale trafił. Muszę się z nim zapoznać.
— Czemże on jest? — spytała Ada.
— Zręcznym aferzystą, może trochę lepszym od innych — odparł brat. — Będzie mi znosił plotki, z których może się coś przyda, a ja — dam mu z pięćdziesiąt rubli na miesiąc. Tyle, ile brał procentów od nieboszczki Latterowej, co mu się niestety urwało!
Madzia słuchała nadąsana.
— Czy to gniewa panią?... — zwrócił się do niej Solski.
— Bo... pan nie ufa człowiekowi, który mówi o panu z największem uwielbieniem...
— Ależ ufam, ufam! — odparł Solski. — Jeżeli zapewni mnie pani, że Zgierski ma skrzydełka cherubina, gotów jestem nawet i w to uwierzyć. — Zresztą — kiedyś poznamy go bliżej.
Pożegnał obie panny i nucąc, poszedł do swego gabinetu.