— Idziesz? — spytała panna Norska, nie uważając ani na milczenie Madzi, ani na jej bladość.
— Dowidzenia z panią — rzekł pan Kazimierz, tonem, który przyniósłby zaszczyt najdumniejszemu kuzynowi Solskiego.
„Co się to dzieje?...“ — myślała Madzia, powoli zstępując ze schodów.
W żaden sposób nie mogła pogodzić głębokich rozczarowań pana Kazimierza ze skokami, ani czułości, jaką okazywał jej przed chwilą — z lekceważącem pożegnaniem. A ta Hela, która już nazywa ją Brzeską!...
Gdy jednak przeszła się po ulicy, na świeżem powietrzu, wśród wiosennego dnia i wesołych przechodniów, myśli jej przybrały inny kierunek.
„Przecież ja sama, gdy ucieszę się, zapominam o obecnych. A jeżeli im to tak wielką sprawiło radość, mam dowód, że robię dobrze. Biedny pan Kazimierz nie będzie już potrzebował zabijać zdolności biurową pracą i prędzej urzeczywistni swoje wielkie zamiary... A Hela? — cóż?... Taka, jak wszystkie damy z towarzystwa... Ona właśnie da sobie z niemi radę i pan Stefan będzie szczęśliwy.
Kochana pani Latter, gdyby mogła widzieć ich radość, niezawodnie powiedziałaby mi: Madziu, jesteś dobrą dziewczyną, jestem z ciebie zadowolona... I dom Solskich ożywi się, do czego tak wzdycha Ada. I pan Stefan, ten szlachetny człowiek...“
Tu urwał się dalszy bieg myśli. Zabrakło jej odwagi do zastanawiania się nad przyszłem szczęściem pana Stefana.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.