Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

— Spojrzyj, Madziu — szepnęła z ironicznym uśmiechem Ada — czy Stefek i Helena nie wyglądają na państwa młodych?
— Ślicznie im razem — odparła Madzia, czując ściskanie w gardle.
Potem zaczęli się przekradać przez tłum gości — wielbiciele panny Heleny: blondyn inżynier, brunet lekarz i młody Korkowicz. Na twarzy dwu pierwszych widać było jednakową troskę; obaj też z jednakową niechęcią patrzyli na Solskiego. Lecz nawet wspólna niedola nie zdołała ich zbliżyć i każdy umieścił się jak najdalej od rywala.
W sali ucichło. Z bocznego pokoju wyszła pani Arnold, wsparta na ręku siwego jegomości z orderem. Na jej bladej twarzy i w całej postaci uwydatniało się znużenie, jakgdyby ciężko chorą wydobyto z łóżka. Tylko w oczach niekiedy zatliła się iskra.
Powstał szmer, który ciągle rosnął. Zebrani pobudzali się do uwagi, uspakajali się wzajemnie, mówili: „Prosimy!“ lub: „Dziękujemy!“ nawet ktoś klasnął, a ktoś drugi zawtórował mu. Ale ich uciszono.
Pani Arnold usiadła przed stolikiem na drewnianem krześle. Natychmiast przybiegł do niej niezbędny Zgierski i spirytysta z błędnemi oczyma, a jegomość z orderem przeszedł między widzów, z taką miną, jakby to on stworzył duchy i swoją władzę nad niemi przekazał pani Arnoldowej.
Tymczasem gospodarz, wynalazłszy pod ścianą Adę z jej dwojgiem towarzyszów, przeprowadził ich na środek i usadowił obok Heleny i Solskiego. Tym sposobem Madzia znalazła się o parę kroków od medjum.
— Zdaje mi się — szepnął Solski do Arnolda — że te posiedzenia niezbyt korzystnie oddziaływają na zdrowie pani. Wygląda na kompletnie chorą.
Arnold wzruszył brwiami i rękoma i odparł tym samym tonem: