Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

Kilku panów rzuciło się do przykręcenia lamp gazowych, w których pozostały tylko niebieskie płomyki.
— Panowie strasznie mocno wiązali... — szepnęła do Dębickiego wylękniona Madzia. — Cóżto będzie?...
— Znana sztuka amerykańskich spirytystów — odpowiedział Dębicki.
— Ach!... — krzyknęła w głębi salonu jedna z dam, obok której siedział pan Norski.
Zaczęto odwracać głowy, pytać, lecz wnet ucichło. Za parawanem bowiem wyraźnie słychać było szelest piszącego ołówka. Po upływie paru minut ołówek zastukał o stolik, a jegomość dyrygujący posiedzeniem kazał rozświetlić lampy i zaczął odsuwać parawan.
Pani Arnoldowa spała z głową opartą na poręczy krzesła, ręce jej znajdowały się w dawniejszej pozycji. Kiedy zaś Solski z Dębickim zbliżyli się, ażeby ją rozpętać, znaleźli pieczęcie nienaruszone, a na tasiemce nie brakło ani jednego węzła.
— Rozumiesz pan co? — spytał Solski profesora.
Ten wzruszył ramionami.
— W czwartym wymiarze możnaby się tak rozwiązać, albo...
W tej chwili Solski spojrzał na kartkę, leżącą na stoliku, pobladł i rzekł zmienionym głosem:
— Ależ to rysy mojej matki!... Patrz, profesorze.
Na kartce był napis po francusku:
„Pragnę, ażeby dzieci moje częściej myślały o rzeczach wiekuistych...“
A zamiast podpisu, znajdował się nakreślony także ołówkiem szkic bardzo wyrazistej twarzy kobiecej, otoczonej obłokami.
Pan z błędnemi oczyma zbudził panią Arnold, która wstała z krzesła uśmiechnięta. Wszyscy goście ruszyli się z miejsc, pragnąc obejrzeć pisaną przez duchów kartkę, którą medjum ofiarowało na pamiątkę pannie Solskiej.