Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 03.djvu/223

Ta strona została uwierzytelniona.

— Owszem.
— A w który kieliszek?
W tej chwili Madzia uczuła brak tchu. Zdawało jej się, że umiera. Wstała od stołu, chwiejnym krokiem przeszła do dalszych pokojów i upadłszy na małą kanapkę, zasłoniętą oleandrami, wybuchnęła płaczem.
Zaniepokojona Ada wyszła za nią, a ponieważ był już koniec kolacji, więc i Solski, przeprosiwszy Helenę, wybiegł za siostrą. Spotkał ją na progu pokoju, do którego nie dała mu wejść i grożąc palcem, szepnęła:
— Widzisz, Stefek, ostrzegałam cię...
Solski spojrzał w głąb pokoju. Zdawało mu się, że między drżącemi oleandrami słyszy ciche szlochanie. Odsunął siostrę, przypadł do kanapki i schwyciwszy za rękę płaczącą Madzię, rzekł:
— Więc to ja jestem winien?...
Madzia podniosła na niego zdumione oczy.
— Pan?... — spytała. — Pan za szlachetny jest nato, ażeby kto płakał z jego winy...
A potem, oprzytomniawszy, dodała prędko:
— To nic... Tyle dziś widziałam i słyszałam nadzwyczajności, że mnie to rozdrażniło... Jestem dziecinna!... — dodała, śmiejąc się.
Ada z uwagą przypatrywała się bratu, który stał obok Madzi wzruszony, z fizjognomją człowieka zdecydowanego na jakiś krok stanowczy. Już chciał przemówić, gdy wtem ukazał się pan Kazimierz i wesoło zapytał Madzi:
— Cóżto, chce nam pani zemdleć?...
— Ach, nie! jestem tylko rozdrażniona... Za dużo spadło na mnie wrażeń — odpowiedziała Madzia, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Może i naszą dzisiejszą rozmowę zalicza pani do tych wrażeń?... — spytał pan Kazimierz, ze spojrzeniem triumfatora.