Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

nęła się od połowy drogi; ale panna Helena weszła na szczyt piekielnej góry. A gdy, brnąc po kolana w popiołach, wdrapali się na brzeg krateru, gdy ziemia drżała pod ich nogami, dusił zupach siarki i cały świat zniknął za tumanami pary, wówczas panna Helena po raz pierwszy od kilku miesięcy uśmiechnęła się, a Solski uznał, że nie jest to zwyczajna kobieta.
Odtąd zawiązała się między nimi bliższa zażyłość. Solski nie ukrywał się ze swojemi uczuciami, a panna Helena mówiła, że on musi mieć w sobie djabła. Całe dnie spędzali razem. Gdy zaś pewnego wieczora podczas morskiej przejażdżki zaskoczył ich wicher, który o mało nie zatopił czółna, a panna Helena zaczęła śpiewać, Solski — oświadczył się jej.
Dowiedziawszy się o tem, Ada posmutniała, a ciotka Gabrjela chciała porzucić ich i wracać do kraju. Ulegając jednak prośbom siostrzeńców, została, pod tym wszakże warunkiem, że znowu zaczną prowadzić dom otwarty.
Starowina była dyplomatką. Wnet bowiem dokoła panny Heleny znalazł się tłum wielbicieli, wypłynął i wicehrabia Francuz, a niedługo Solski zaczął swojej narzeczonej robić takie sceny zazdrości, że panna Helena zaproponowała mu zerwanie umowy.
— Za mało znamy się — powiedziała. — Pan nie znosi męskiego towarzystwa, a ja wolałabym śmierć, aniżeli zazdrosnego męża.
— Nie jestem zazdrosny! — oburzył się Solski.
— W takim razie nie ufa mi pan.
— Więc zrywa pani stanowczo?...
Ostatni wyraz zastanowił pannę Helenę.
— No, stanowczo!... — odparła, drażniąc go spojrzeniem. — Pierwej przypatrzmy się sobie jako ludzie wolni, jak przyjaciele, a później... zobaczymy. Kobietę trzeba zdobywać nietylko siłą, a pan jeszcze nie nauczył się tej sztuki.