Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

Dzięki temu w majątku Solskiego w połowie maja urządzono wielki zbiornik wody, a jak na drożdżach rosły mury kilkunastu budynków. Cofać się było za późno, tem bardziej, że robota toczyła się sama jak kamień, pchnięty z góry. Nawet antagoniści Solskiego już nie mówili o budowaniu drugiej cukrowni, lecz naradzali się, czy nie możnaby odkupić obiecującej fabryki?
Dowiedziawszy się o tem, pan Zgierski (który ciągle kręcił się przy Solskim) słodko przymrużył oczki i odpowiedział:
— Nikt nie zmusi Solskiego do sprzedaży, nikt pod słońcem, choćby mu dał tyle złota, ile pomieści się w kotłach cukrowni. Inna kwestja — dodał również poufnie — gdyby on sam znudził się tym interesem... Taką chwilę wypatrzeć, uderzyć w słabą stronę i natychmiast położyć na stół gotówkę, to co innego...
— Sądzisz pan, że jest to możliwe?... — spytał ktoś.
— Mój Boże — odparł skromnie Zgierski — na świecie wszystko jest możliwe... Ale z Solskim trudna sprawa.
— Gdyby pan jednak chciał nam pomóc, bodajby... w upatrzeniu podobnej chwili... — wtrącił interesowany w tej sprawie.
— Co też pan mówi! — oburzył się z przyjemnym uśmiechem pan Zgierski. — Jestem oddany Solskiemu do śmierci... A że widzę, iż zajęcie się cukrownią robi mu dużo satysfakcji, więc nigdy nie doradziłbym sprzedania jej...
Interlokutor sposępniał, zaś pan Zgierski, wyczekawszy chwilkę, dodał z surową miną:
— Inna rzecz, gdyby Solskiego zaczęło męczyć zajmowanie się cukrownią, psuć mu humor, podkopywać zdrowie... Ha, wówczas — bodaj położyłbym się na progu mieszkania i powiedziałbym: zabij mnie, ale porzuć nieszczęsną fabrykę, która skraca ci życie. Tobym zrobił, jak honor kocham!... Bo ja, panie, dla tych, którzy mi nieograniczenie ufają...