Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

Interlokutorowi rozjaśniło się oblicze.
— Więc przypuszcza pan taką ewentualność? — rzekł. — My ją ciągle widzimy jak na dłoni. Solski zamęczy się tą cukrownią... To nie dla niego praca... Prawda, kochany panie Zgierski?...
— A zaraz: czy prawda? — wybuchnął Zgierski. — Co to jest, panie, prawda? — mówił, podnosząc wgórę palec. — Jeżeli sam Jezus Chrystus umilkł wobec podobnego pytania, więc jak można zadawać go nam, śmiertelnikom? Spytaj mnie pan: czy to jest możliwe, lub niemożliwe?... Aaa... wtedy odpowiem: wszystko jest na świecie możliwem...
Rozeszli się obaj pełni otuchy. Jeden z kandydatów do kupna, jeszcze niedokończonej cukrowni, miał przekonanie, że w Zgierskim znalazł życzliwego orędownika swej sprawy; Zgierski zaś miał pewność, że jest najwierniejszym przyjacielem Solskiego, jak niegdyś był nim dla pani Latter.
Uśmiechał się. W tej chwili w swojej ruchliwej wyobraźni widział siebie, jako dyrektora dziwnej opery, w której Solski był tenorem, jego cukrowniani antagoniści orkiestrą, wszyscy zaś grali i śpiewali arję kompozycji jego, Zgierskiego.
Tymczasem, czego nie przeczuł pan Zgierski, w duszy Solskiego, obok ambicji i — znudzenia, znudzenia i — ambicji, które jak dzień i noc kolejno następowały po sobie, zaczęła kiełkować całkiem nowa pobudka.
Solski, hojny i szlachetny, miał jednak wstręt do filantropji. Na samą myśl o wyszukiwaniu nieszczęśliwych, pomaganiu potrzebującym, ocieraniu łez cierpiącym, na sam dźwięk podobnego frazesu, Solski doznawał obrzydzenia. On, który ograniczał własne potrzeby, miałby jak miłosierna baba czuwać nad potrzebami innych?... On, który szukał cierpień, ażeby je pokonywać, miałby rozczulać się nad cierpieniami innych?... On, który chciał być człowiekiem ze stali i granitu,