lizmem, którego niecierpiał. Działało to na niego, jak wygrywanie na fleciku czułych i nudnych melodyj.
„Gdybym ja raz mógł nie słyszeć o bladościach, łzach i niedolach!...“ — pomyślał zniecierpliwiony.
Potem zabrał głos Dębicki i jednostajnym, profesorskim tonem zaczął wykładać rzeczy, które Solski znał, setki razy czytał o nich i rozmyślał, lecz które nic go nie nauczyły. Rodzina, warsztat, praca w małem kółku, organizm społeczny, ach!... jakież to oklepane frazesy...
Było jednak w tej prelekcji coś niezwykłego: oto — pewność, z jaką przemawiał Dębicki. Zdawało się, że ten człowiek, wpatrzony w próżnię, naprawdę widzi — duchy, unoszące się nad pracującemi machinami i nad każdem ludzkiem zbiorowiskiem, które skupia się w jakimś celu.
„Gdzie dwu, albo trzech zejdzie się w imię Moje — Ja tam będę...“ — przemknęło Solskiemu przez myśl.
I nagle w jego duszy zbiegły się: jego folwarki i cukrownia, wykład Dębickiego i opowiadania Madzi. Błyskawica rozświetliła jego wnętrze i zobaczył rzeczy, których dawniej nie widywał nigdy.
Zdawało mu się, że jego pałacowa służba, złożona z kilkudziesięciu osób, stopiła się w jakimś cudownym kotle, skąd niebawem wyszedł jeden tylko, ale olbrzym. Każda jego ręka była odlana z kilkudziesięciu rąk, pierś — z kilkudziesięciu piersi, głowa — z kilkudziesięciu głów. Olbrzym ten, nieźle odziany i syty, siedział przed bramą pałacu, od czasu do czasu jednym palcem przesuwał sprzęty, albo oddechem zdmuchiwał pyły z pokojów. Niekiedy spoglądał na Solskiego i spełniał rozkazy bez wahania, ale i bez zapału.
Na wsi zdarzyło się to samo. Parobcy ze wszystkich folwarków spłynęli się w jednego parobka, którego żołądek wart był kilkaset zwyczajnych żołądków, ręka — kilkaset rąk, wzrost — kilkaset wzrostów. Tylko głowa wydawała się nieproporcjonalnie drobną na postaci ogromnej jak skała.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.