Olbrzym ten, trochę bosy i trochę obdarty, powoli odrabiał swoje zajęcia, miał ociężałe ruchy, apatyczną twarz i nieufne spojrzenie.
Szybko chodząc po gabinecie, Solski wpatrywał się w te wizerunki własnej wyobraźni i poczuł dumę. Niedość, że zrozumiał teorję Dębickiego, ale nawet — przyoblekł ją w ciało! Od tej pory już nietylko będzie wiedział, że dom, folwark i fabryka są — organizmami, ale będzie — widział te organizmy w ich prawdziwym kształcie i rozmiarach.
Teraz dopiero Solski rozumie, że jest władcą i czarodziejem, który przywiązał do siebie wielkoludy zapomocą talizmanu... klucza od kasy!... Tym kluczem porusza z miejsca, budzi ze snu, zachęca do pracy, wywołuje radość, albo smutek w swoich ogromnych niewolnikach. Wprawdzie inni panowie robią to samo; ale oni nawet nie domyślają się tego, co robią, nie widzą — olbrzymów, lecz — drobne ich okruchy, niewarte spojrzenia.
Solski wciąż chodzi po swoim gabinecie, spoglądając od czasu do czasu za okno, gdzie widać księżyc w ostatniej kwadrze, powoli wznoszący się nad dachami.
Nareszcie!... Nareszcie znalazł to, czego pragnął: władzę nad czemś wielkiem. Jeden wielkolud czuwa nad jego wygodami, drugi wielkolud uprawia pola, trzeci będzie pracował w fabryce. Każdy z nich może jeszcze urosnąć, nabrać lepszej cery i humoru, jeżeli tak podoba się jemu — Solskiemu; albo może zniknąć z powierzchni ziemi, gdy tak zechce on, Solski.
Lecz któżby marnował takie istoty: chyba warjat, albo człowiek, który ich nie widzi i nie cieszy się władzą nad niemi? Owszem, niech rosną i nabierają sił, niech będą dobrze odziani, syci i zadowoleni, niechaj leniwe ich ruchy nabiorą zręczności, apatyczne twarze — wyrazu. A nadewszystko niechaj porosną im zbyt drobne głowy, oni zaś sami niechaj — kochają Solskiego.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.