Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochany panie — rzekł Solski, ściskając go za rękę — przedewszystkiem nie tytułuj mnie hrabią... Siadaj pan — dodał, podsuwając fotel — i pogadajmy.
Kotowski upadł na fotel, a oczy zaszły mu mgłą.
„Czego ode mnie chce ten djabeł?...“ — myślał, patrząc na małą figurkę Solskiego, która coraz potężniejsze robiła na nim wrażenie.
Solski spostrzegł to. Odgadł, że młody lekarz podziwia go bezinteresownie, i — poczuł dla niego sympatję.
„Podoba mi się ten kandydat na Brutusa...“ — pomyślał, a głośno rzekł:
— Panie Kotowski, słyszałem o panu wiele dobrego.
— O mnie?... — zapytał tonem obrazy młody człowiek.
— Od panny Magdaleny Brzeskiej...
— Aaa!
— A ponieważ buduję cukrownię i chciałbym robotników otoczyć uczciwymi opiekunami, więc — proponuję panu miejsce lekarza przy fabryce.
Kotowski nie podziękował za propozycję; patrzył na Solskiego, nie wierząc własnym uszom.
— Warunki są następujące: murowany dom z ogrodem, kilka morgów ziemi, konie, dla nich obrok i tysiąc pięćset rubli rocznej pensji. Przyjmuje pan?...
Kotowski był oszołomiony. Zaczął gestykulować rękoma, ale milczał.
— A więc, przyjmuje pan — rzekł Solski.
— Za pozwoleniem!... — odparł młody człowiek, podnosząc się z fotelu. — Bardzo... bardzo jestem wdzięczny... nigdy nie myślałem... Ale...
— Ale co? — zapytał Solski i na czole zarysowała mu się zmarszczka.
— Czy... czy pan Kazimierz Norski należy... czy należy do pańskiej cukrowni?...
Solski cofnął się.