podobnych dni?... — myślał Solski. — Ona i tylko ona... zawsze ona; przy każdem szlachetniejszem uczuciu!...“
Tu nasunęła mu się uwaga: jeżeli Madzia poleciła Kotowskiego, musi też wiedzieć o Norskim. A jeżeli wie, trudno, ażeby nim nie pogardzała!... Więc nie kocha go i on, Solski, bez potrzeby niepokoi się takim rywalem!...
Chodził po gabinecie, wreszcie rzekł do siebie:
„Czego ja się waham?... Trzeba raz skończyć i to natychmiast...“
Zadzwonił na służącego.
— Czy panna Brzeska jeszcze nie śpi?
— Nie śpi, proszę jaśnie pana, czyta w swoim pokoju.
— Idź do panny Ady i zapytaj, czy mogę ją odwiedzić?
— Jaśnie pani położyła się... Głowa boli jaśnie panią...
— Aaa!... — syknął Solski i dodał w duchu: — Znowu spóźnię się o kilkanaście godzin...
Po namyśle jednak uznał, że takie obcesowe oświadczyny nie miałyby sensu. Trzeba przygotować Madzię, a z drugiej strony — własną rodzinę, z którą czuł, że stoczy ciężką walkę.
„Stanowczo — ale powoli!...“ — rzekł do siebie.
Tymczasem Madzia, przy świetle lampy, siedząc nad książką, od czasu do czasu przerywała czytanie i myślała:
„Czy też pan Stefan da posadę Kotowskiemu?... Może mu się biedak nie podoba?... Bo u wielkich panów wszystko zależy od chwili i gustu...“
Potem przypomniała sobie zapał, z jakim Solski słuchał jej opowiadania i — jego dziwne wyrazy...
„Za co on tak całował mnie w rękę?... Ot, tak sobie... kaprys...“
Nagle zbudził się w niej gniew na samą siebie i wyrzucała sobie, że jest niewdzięczną względem Solskich. Ale uczucie to prędko zgasło, ustępując miejsca podejrzeniom.
Od pamiętnej rozmowy z panem Kazimierzem, w duszy
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/061
Ta strona została uwierzytelniona.