Nazajutrz na pensji, około pierwszej, przełożona wezwała Madzię do kancelarji. Tam, obok uśmiechniętej panny Malinowskiej, stała płacząca Mania Lewińska, która na widok Madzi złożyła ręce i — upadła jej do nóg, łkając:
— Ach, Madziu... ach, pani... tyle łaski!... Władek będzie miał ogród... dom murowany i tysiąc pięćset rubli... Niech panią Bóg błogosławi...
Madzia w osłupieniu spojrzała na uśmiechającą się pannę Malinowską. Dopiero, gdy Mania Lewińska zaczęła całować jej ręce, Madzia, oprzytomniawszy, podniosła ją.
— Co tobie jest, Maniu?... — spytała. — Więc Kotowski dostał posadę? Chwała Bogu... Ale za co dziękujesz w tak dziwny sposób?...
— Bo wszystko zawdzięczamy pani...
— Pani?... — powtórzyła Madzia. — Dlaczego tak mówisz do mnie?...
Lewińska, zmieszana, umilkła. Wyręczyła ją panna Malinowska:
— No, panno Marjo, choć będziesz tylko żoną lekarza, jestem pewna, że pani Solska nie zapomni o związkach koleżeńskich...
Madzi rozszerzyły się źrenice; schwyciła się za czoło i kolejno spoglądała to na pannę Malinowską, to na Manię Lewińską, widząc je jak przez mgłę.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.
NIEBEZPIECZNE STRONY WDZIĘCZNOŚCI.