Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

Madzia zdawała się być zakłopotana bliskiem sąsiedztwem Solskiego i co chwilę przysłaniała długiemi rzęsami oczy, jakby ją raził blask. Solski był także wzruszony, więc, ażeby nie zdradzić się, zaczął mówić:
— Czy wie pani, czem się bawimy? Ada z profesorem kłócą się o to, co jest wyższe: podania biblijne, czy objawienia spirytystyczne?...
— Ach, ten spirytyzm... — rzekła Madzia.
— Co?... — zawołał Solski — pani nie wierzy w spirytyzm?...
Madzia delikatnie uniosła ramiona.
— W co dziś można wierzyć?... — szepnęła. I w tej chwili strach ją ogarnął, ażeby Solscy nie wzięli tego za przymówkę.
„Boże mój — pomyślała — jak mi tu źle... Jak ja tu nie chcę mieszkać...“
Wrażliwe jej ucho pochwyciło nienaturalny ton w głosie Solskiego, który wysilał się, ażeby być sobą, a czuł się zmieszanym wobec Madzi.
Dębicki spostrzegł, że między trojgiem tych ludzi, bardzo sobie życzliwych, rodzi się jakiś zatarg. Więc, skorzystawszy z chwilowego milczenia, odezwał się:
— Panna Ada nie wierzy w możliwość biblijnego potopu, ja zaś twierdzę, że istnieją potęgi, mogące go wywołać...
Madzia otrząsnęła się.
— Tobie zimno?... Może podać ci szal, a może przeniesiemy się do pokoju?... — troskliwie zapytała Ada.
— Nie, kochanko. Wieczór jest ciepły... Tylko śmierć zajrzała mi w oczy...
— A może niemiło pani słuchać o potopie?... — spytał Dębicki.
— Ależ owszem... taki ciekawy temat — rzekła Madzia.
— Zresztą wypadek, o którym opowiem, może zdarzyć się raz na trzysta trzydzieści miljardów lat!... Ziemia nasza z pewnością go nie doczeka, tem bardziej, że jakoby raz już tra-