Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/093

Ta strona została uwierzytelniona.

Stefana. Madzia czuła, że człowiek ten jest rozdrażniony, lecz wobec niej usiłuje nad sobą panować, i z największą trwogą domyślała się, że ona jest przyczyną tego stanu. Ona, ale dlaczego?... Więc plotki i tutaj sięgały!...
„Ach, gdyby już nadeszły wakacje!...“ — mówiła Madzia.
Widok Solskiego stawał się dla niej nieznośnym. Zaczęła bać się go, jak chory człowiek śmierci. Chwilami zdawało się jej, że gdyby zostawiono ją z nim w pokoju sam na sam, wyskoczyłaby oknem.
Parę tygodni ciszy i samotności przywróciłoby równowagę w jej duszy. Ale ciszy nie było i być nie mogło. Nikt bowiem nie domyślał się nastroju Madzi, ona nie miała się przed kim zwierzyć, a fala życia toczyła się naprzód, ze wszystkiemi drobnemi niespodziankami i powikłaniami. Człowiek zdrowy i zadowolony nawet nie spostrzega tych codziennych wirów, wobec których rozstrojeni tracą głowę, a nieszczęśliwi toną.
Pewnej niedzieli, w połowie czerwca, do pokoju Madzi przyszła Ada, a wkrótce po niej Solski. Witając się z nim, Madzia spuściła oczy i zbladła; pan Stefan uważnie przypatrzył się jej i rzekł serdecznym tonem:
— Niedobrze pani wygląda, panno Magdaleno...
— Jestem trochę zmęczona.
— Więc niech pani rzuci pensję!... — wybuchnął Solski.
Ale, opanowawszy się, dodał:
— Wreszcie... może być, że pani jest zmęczona, ale czasem wydaje mi się, że, obok zmęczenia, dostrzegam w pani coś innego... Aż boję się pomyśleć, że pani jest źle z nami...
W głosie jego był tak wielki żal, że w Madzi drgnęło serce.
— Gdzież mogłoby mi być lepiej?... — szepnęła, rumieniąc się.
— Więc może pani czuje się niezdrową? — nalegał Solski. — Nie godzi się kryć przed nami, panno Magdaleno... Co powiedzieliby rodzice pani, dowiedziawszy się, że nie umieliśmy ustrzec cię... Co wreszcie ja sam byłbym wart — znowu