Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/094

Ta strona została uwierzytelniona.

wybuchnął — gdyby w naszym domu taki ukochany gość... cierpiał bez pomocy... Jeżeli pani pozwoli, Ada dziś jeszcze poprosi Chałubińskiego...
Madzia podniosła na niego zdziwione oczy. Szorstki, ale namiętny ton Solskiego zrobił na niej wrażenie. Zdawało się, że zaczyna opuszczać ją nieufność...
Nagle w przedpokoju zadzwoniono. Solski puścił rękę Madzi. Po chwili wszedł lokaj i podał Madzi bilet, mówiąc:
— Ten pan prosi... czy może się widzieć...
Madzia, spojrzawszy na bilet, zmieszała się tak, że oboje Solscy zdziwili się. Następnie podała pannie Solskiej kartkę, na której olbrzymiemi literami było napisane: Miętlewicz.
— Któż to? — spytała Ada.
— Mój... to jest, znajomy moich rodziców z Iksinowa...
— Wypada go przyjąć — rzekła Ada.
— Gdybyśmy przeszkadzali... — wtrącił Solski, gotując się do wyjścia i z ciekawą niespokojnością patrząc na Madzię.
W jego zgorzkniałem sercu zbudziło się podejrzenie.
— W czem państwo możecie mi przeszkadzać? — odpowiedziała Madzia. — Ale zgóry przepraszam, jeżeli mój znajomy nie zrobi przyjemnego wrażenia. Jest to człowiek dobry, tylko... trochę znać na nim prowincję...
Na znak Ady, lokaj wyszedł, a po chwili ukazał się pan Miętlewicz. Był tak samo, jak niegdyś krótko ostrzyżony, miał sterczące wąsiki, piękny garnitur wizytowy i zamaszyste ruchy.
— Całuję rączki pani dobrodziejce!... — zawołał od progu, szastając się. — Uściśnienia od rodziców, ukłony od całego Iksinowa... Pani doktorowa dobrodziejka miała zamiar przysłać kopę szparagów...
— Pan Miętlewicz — rzekła Madzia, prezentując nowoprzybyłego.
— Solski — rzekł pan Stefan i podał mu rękę.
Zrozumiał przyczynę zmieszania Madzi, tem bardziej, że