Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy więc uznaje pani moje powody, dla których... — spytała staruszka.
— Uznaję, pani!... — przerwała Madzia. — Był czas, że radziłam Helence, ażeby wyszła za pana Solskiego... Zdawało mi się, że oboje znajdą w tem szczęście... Ale gdybym dziś miała prawo mówić z nią o tej kwestji, powiedziałabym: słuchaj, Heleno, dla ubogiej panny lepszą jest śmierć, aniżeli świetne małżeństwo... Bo najgorszego człowieka, kiedy leży w trumnie, otacza szacunek... a tu... spotka cię tylko pogarda...
Madzia wstała z krzesła i ukłoniła się obu paniom. Staruszka spojrzała na nią z niepokojem, a ciotka Gabrjela zawołała:
— Nie zrozumiała nas pani, panno Magdaleno... Moja kuzynka nie...
— Owszem — odparła Madzia i wyszła z pokoju.
Kiedy wzburzona znalazła się w swoim gabinecie, wybiegła do niej Ada, mówiąc z uśmiechem:
— Cóż, poznałaś bliżej naszą cioteczną babcię?... Prawda, jaki to oryginalny zabytek!... Ale co tobie, Madziuś?...
Madzia schwyciła ją za ręce i ściskając konwulsyjnie, rzekła:
— Daj mi słowo, że nie rozgniewasz się... Daj słowo, to cię o coś poproszę...
— Ależ daję ci słowo, że wszystko zrobię, co zechcesz — odparła zdziwiona panna Solska.
— Adziuś... ja wyprowadzę się stąd... — szepnęła Madzia.
Słowa te w pierwszej chwili nie zrobiły wrażenia na Adzie. Wzruszyła lekko ramionami i pociągnąwszy Magdalenę do kanapki, na której usiadły, zapytała spokojnie:
— Co to znaczy?... Bo nie przypuszczam, ażeby kto obraził cię w naszym domu...
— Nikt mnie nie obraził — mówiła gorączkowo Madzia — ale ja muszę... muszę stąd wyjść... Już dawno chciałam ci to