Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

powiedzieć, lecz brakło mi odwagi... Dziś jednak czuję, że dłużej...
— Ależ, co to jest?... Ja ciebie nie rozumiem, i... prawie nie poznaję... — odparła Ada, z niepokojem przypatrując się Madzi.
— Czy myślisz, że ja sama siebie poznaję?... Coś się ze mną stało... Wszystko w mojej duszy połamane, poprzestawiane, zniszczone... Doprawdy, że nieraz budzę się w nocy i pytam: czy to ja jestem?...
— Więc jesteś rozdrażniona, albo chora... Ale cóżeśmy temu winni?
— Wy — nic... Byliście dla mnie dobrzy, jak nikt na świecie — mówiła Madzia, klękając i opierając się na kolanach Ady. — Ale ty nie wiesz, ile ja tu przeżyłam, ile tu strasznych wspomnień zostało... Kiedy jestem w mieście, jestem spokojna... kiedy wrócę tu, zdaje mi się, że w każdym pokoju, w każdym zakątku widzę moje myśli, które mnie ranią jak sztylety...
Więc pozwól mi stąd odejść, Adziuś... — szepnęła ze łzami. — Pomyśl, że błaga cię człowiek, rozciągnięty na łożu ognistem...
Panna Solska wstrząsnęła się.
— Pozwól przynajmniej, ażebym cię odwiozła do rodziców — rzekła.
— Poco? Mam tu robotę, której nie mogę porzucać... Zresztą, czy wzięłaś mnie od rodziców?... Przyszłam do was z miasta i powrócę do miasta.
Ada zamyśliła się.
— Nie rozumiem... nic nie rozumiem!... — mówiła. — Wskażże mi jakiś rozsądny powód twojej ucieczki...
— Czy ja wiem? — odparła Madzia. — Zapytaj leśnego zwierzęcia, dlaczego ucieka z parku, albo sosnę, dlaczego usycha w oranżerji? Nie jestem w swojem otoczeniu, więc boli mnie każdy drobiazg... każda plotka...