Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, plotka!... — przerwała Ada. — Moja droga, nie mamy prawa więzić cię, ale... musisz chyba pogadać jeszcze ze Stefanem...
Madzia zakryła twarz rękoma.
— Nie masz pojęcia, jakbym chciała uniknąć tej rozmowy... Ale wiem, że tak być musi...
Panna Solska, patrząc na Madzię, pokiwała głową.
— Zaraz ci go tutaj przyszlę — rzekła, wychodząc.
Była jednak spokojniejsza.
W kilka minut ukazał się pan Stefan. Usiadł obok Madzi, która płakała, i zapytał łagodnym tonem:
— Gdzież pani chce zamieszkać?...
— U panny Malinowskiej, albo u której z pań, należących do naszego stowarzyszenia — odparła Madzia, obcierając oczy.
— W tym tygodniu — mówił zniżonym głosem Solski — pojadę do rodziców pani prosić o jej rękę.
Madzi oczy obeschły. Przytuliła się do kanapki i zawołała, drżąc:
— O... niech pan tego nie robi!... na miłość boską...
Solski zaczął wpatrywać się w nią.
— Chcę prosić o rękę pani — powtórzył.
— To być nie może!... — odparła z przestrachem.
— Nie chce pani zostać moją żoną?... Wiem, że jestem brzydki, mam wiele wad...
— Jest pan najszlachetniejszy człowiek, jakiego znam — przerwała Madzia. — Tyle mi pan zrobił dobrego... tylem panu winna...
— Ale żoną moją...
— Nigdy!... — zawołała Madzia, z wybuchem rozpaczliwej energji.
— Więc chyba kocha pani innego? — spytał Solski, ani na chwilę nie podnosząc głosu.