Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Madzia oddychała prędko, szarpała chustkę w rękach, wreszcie, rzuciwszy ją na kanapkę, odparła:
— Tak.
Solski podniósł się.
— W takim razie — rzekł, zawsze tym samym tonem — przepraszam... Nigdy nie śmiałbym wdzierać się w cudze prawa...
Ukłonił się i wyszedł spokojnie, równym krokiem, tylko pociemniały mu oczy i pobladły usta.
Gdy stanął w swoim gabinecie, wybiegł naprzeciw niego Cezar; podskoczył i oparł mu potężne łapy na piersiach. Solski usunął się i kopnął psa.
— Won!...
Cezarowi zaiskrzyły się oczy, błysnęły zęby i groźnie warknął na pana. Solski stracił władzę nad sobą: porwał z biurka stalowy metr i z całej siły uderzył psa w głowę.
Cezar upadł na dywan. Dreszcze wstrząsnęły ogromnem jego ciałem, z nozdrzy popłynęło nieco krwi. Skurczył łapy, wyprostował się i skonał.
Solski zadzwonił. We drzwiach ukazał się dyżurny lokaj i na widok leżącego psa osłupiał.
— Co się stało, jaśnie panie?... — wyjąknął.
— Wynieś go stąd!...
Blady ze strachu służący ujął za przednie nogi jeszcze ciepłego trupa i wyciągnął na schody, a potem nadół.
W parę minut weszła do brata Ada.
— Już rozumiem wszystko!... — rzekła zirytowana. — Wracam od ciotki Gabrjeli, gdzie dowiedziałam się, że hrabina wyłożyła Madzi traktat o obowiązkach młodej panienki, która wychodzi za Solskiego... No, i mówi ciotka, że było to za jaskrawe... Cóż, widziałeś się z Madzią?...
Solski, trzymając ręce w kieszeniach, patrzył w okno. Na pytanie zaś siostry odparł po chwili.
— Już widziałem się i... dostałem kosza...