Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ty?...
— Ja. Od panny Brzeskiej — dodał ciszej.
— To jakieś nieporozumienie...
— Wszystko jest jasne — odparł. — Ona kocha innego...
— Kogo?...
— Nie namyślaj się, a zgadniesz.
Panna Solska zatchnęła się i spuściła oczy...
— Cóżto jest?... — spytała zmienionym głosem, spostrzegłszy krew na dywanie.
— Zabiłem Cezara.
— Ty zabiłeś?... — krzyknęła Ada.
— Szczeknął na mnie.
— Zabiłeś... za to, że szczeknął?... — powtórzyła Ada, zwolna zbliżając się do brata.
Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia. W oczach Solskiego tliła się jeszcze nieukojona wściekłość; w oczach Ady zapaliło się coś jak bunt.
Pan Stefan odwrócił głowę i znowu patrzył w okno.
— Wyjeżdżam dziś na wieś — rzekł. — Może i ty chcesz?...
— Nie! — odparła krótko i opuściła gabinet.
Kiedy panna Solska wróciła do Madzi, zastała ją skuloną na kanapie, w tem samem miejscu, gdzie pożegnał ją pan Stefan. Była bardzo blada, a z oczu wyglądał żal i trwoga.
— Puścisz mnie, Adziuś?... — szepnęła Madzia, błagalnie patrząc na przybyłą.
— Nie mam prawa sprzeciwiać się — odparła Ada. — Ale przynajmniej zostań u nas, dopóki nie znajdziesz mieszkania...
— Dziś znajdę... jest dopiero trzecia...
— Rób, jak chcesz — rzekła panna Solska, nie podnosząc oczu.
Madzia rzuciła się przed nią na kolana i całując jej ręce, szeptała: