wiadała bratu. Pan Stefan okrążył stół, spojrzał siostrze w oczy i chmurny wysunął się z pracowni.
Obszedł pokoje Ady, jakby szukając czegoś; na chwilę zatrzymał się przede drzwiami, za któremi tydzień temu mieszkała Madzia. Nawet dotknął klamki, ale cofnął się, a potem zbiegł nadół do bibljoteki.
Obok okna siedział w fotelu Dębicki, nad notatkami.
— Dzień dobry, profesorze!... Cóż nowego?...
Matematyk podniósł niebieskie oczy, potarł czoło i po namyśle odparł:
— Mamy nowy transport książek...
— Ach!... — przerwał Solski, niecierpliwie machając ręką. — Jeżeli profesor zawsze takie będziesz miał nowości, to niedługo na tym fotelu zasnują cię porosty, pielęgnowane przez moją siostrę!
Cóżto za szczególny kryminał, ten nasz dom!... — mówił pan Stefan, chodząc. — Jedno stęka na migrenę, drugie rozmyśla nad nowym transportem książek, a trzecia, najlepsza, bo dwudziestoletnia dziewczyna zdobywa zeza przy mikroskopie, w oranżerji, która w tej chwili przypomina piec ognisty...
Ach, te baby... te baby!... Czy i za czasów profesora grasowała między niemi jaka epidemja, podobna do emancypacji?...
— Nie przypominam sobie — odpowiedział Dębicki. — Za moich czasów łatwiej było o mężów i o chleb; kobiety nie potrzebowały uganiać się za pracą zewnątrz domu; mniejsza liczba ich prowadziła życie nienormalne, więc rzadziej dopuszczały się ekscentryczności.
— Zawsze były głupie i złe!... — mruknął Solski.
— Trafiały się, trafiały!... — potakiwał Dębicki.
— Ale nie trafiały się, tylko wiecznie i wszystkie były głupiemi i złemi! — wybuchnął Solski. — Cóżto za podła rola na świecie! — mówił z rosnącą goryczą. — Handlarz, który
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 04.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.